Nieprzewidywalna przewidywalność

Teraz może tak…na temat. W końcu. Bo nie zawsze mi to wychodzi. Bo lubię odbiegać od tematu, snując poważne i mniej poważne rozważania o życiu. Chcę tylko jedno napisać. Przewidywalność. 

No dobra, słowo jak słowo, ale do czego się ono odnosi? Takie to trochę bez sensu. Wcale że nie! (brakuje mi tego, jak jako dziecko to był jeden, ale za to najpotężniejszy argument na starszego brata, w dodatku też potężnego, przynajmniej dla takiego małego biegającego potworka, jakim byłam). Wróć. Znowu odbiegam od tematu.
Tak, przewidywalność. Lubię ją. W życiu. Tym moim, prywatnym. Nie znoszę, kiedy nie jestem czegoś pewna, kiedy muszę się martwić o to, co się stanie, że coś mi może przez to nie wyjść. Lubię, kiedy mam wszystko poukładane. W życiu prywatnym – owszem. No dobra, ma to swoje wyjątki, bo ten młodzieńczy spontan jest często jak najbardziej na miejscu, ale ja nie do końca to mam teraz na myśli. Bardziej chodzi mi o fakt, że wolę wiedzieć czy wystarczy mi do „pierwszego”, czy mam wszystko przygotowane i zrobione na dzień następny. Takie proste rzeczy. Najprostsze. Je lubię mieć zaplanowane. Te podstawowe kwestie bytowe, poza czasem wolnym i zabawą, wolę mieć poukładane choćby w głowie, bo czuję się pewniej.

Teraz zgadnijcie, co pociągnęło mnie tak bardzo w stronę sportu…

 

Dokładnie. Nieprzewidywalność. To jest to, co pokochałam. Bo wbrew pozorom, sport jest naprawdę nieprzewidywalny, a drużyna, która była faworytem spotkania, może z łatwością przegrać. Nieprzewidywalność wywołuje emocje, które na odmianę w moim organizmie sieją spustoszenie. Serce niemal staje z wrażenia, żołądek ściśnięty do granic możliwości, mięśnie napięte, w gardle totalna Sahara. Mniej więcej tak to zawsze wygląda, kiedy dzieje się coś, czego nigdy nie mogę być pewna. A taki jest sport.
Bywało i tak, że znajomi śmiali się ze mnie, kiedy, oglądając mecz, wyścig, zawody, cokolwiek, łzy płynęły mi ciurkiem po policzkach. Bywało i tak,  że krzyczałam w niebogłosy, mówiąc tym na ekranie, co mają robić (tak, przecież ja dobrze wiem, jak Kwiatkowski powinien rozegrać końcówkę tego etapu, przecież ja wiem, że za szybko ruszył do ucieczki, przecież mógł przewidzieć, że Sagan siądzie mu na kole, no przecież…przecież mnie nikt nie słyszy, a ja się przy okazji nie powinnam w ogóle wypowiadać). Jednak tylko osoba, która przeżywa to w podobny sposób, jest chyba w stanie zrozumieć, co się w takim momencie naprawdę czuje. Nieprzewidywalność sportu powoduje wszystkie inne reakcje chemiczne i fizyczne w naszym organizmie, a to jest fascynujące. Chciałabym napisać „fajne”, ale trochę nie wypada, miejmy nadzieję, przyszłej pani redaktor, choć do tego to szmat czasu. Ale tak, to jest fajne. A co mi tam.

Już jako dziecko siadałam przed opasłym telewizorem z moim tatą i wyglądałam niczym zahipnotyzowana. Mogli mnie cucić, ja ich odpędzałam jak muchy. Biedni ci rodzice byli, naprawdę. Przynajmniej rozumieli. Tata szczególnie, bo to on wpoił we mnie tę miłość. To jego zawsze słyszałam krzyczącego za ścianą, kiedy jego ulubiona drużyna strzeliła gola, kiedy nasi lekkoatleci zdobywali medale olimpijskie, kiedy Justyna Kowalczyk zdobywała pierwszą i kolejne Kryształowe Kule…(chociaż to może bardziej z sentymentu to oglądał albo bardziej ze względu na mnie). Ale raz jeszcze – dzięki Tato! Szacun.